Szanowny czytelniku

25 maja 2018 roku zacznie obowiązywać Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r (RODO). Potrzebujemy Twojej zgody na przetwarzanie Twoich danych osobowych przechowywanych w plikach cookies. Poniżej znajdziesz pełny zakres informacji na ten temat.

Zgadzam się na przechowywanie na urządzeniu, z którego korzystam tzw. plików cookies oraz na przetwarzanie moich danych osobowych pozostawianych w czasie korzystania przeze mnie ze stron internetowych lub serwisów oraz innych parametrów zapisywanych w plikach cookies w celach marketingowych, w tym na profilowanie i w celach analitycznych przez portal lca.pl.

Administrator danych osobowych
Administratorem danych osobowych jest Przedsiębiorstwo Usług Informatycznych BAJT z siedzibą w Legnicy przy ul. Pomorskiej 56, 59-220 Legnica, wpisane do Centralnej Ewidencji i Informacji o Działalności Gospodarczej pod numerem NIP 6911626150, REGON 390590290.

Cele przetwarzania danych
- marketing, w tym profilowanie i cele analityczne
- świadczenie usług drogą elektroniczną
- dopasowanie treści stron internetowych do preferencji i zainteresowań
- wykrywanie botów i nadużyć w usługach
- pomiary statystyczne i udoskonalenie usług (cele analityczne)

Podstawy prawne przetwarzania danych
- marketing, w tym profilowanie oraz cele analityczne – zgoda
- świadczenie usług drogą elektroniczną - niezbędność danych do świadczenia usługi
- pozostałe cele - uzasadniony interes administratora danych

Odbiorcy danych
Podmioty przetwarzające dane na zlecenie administratora danych, podmioty uprawnione do uzyskania danych na podstawie obowiązującego prawa.

Prawa osoby, której dane dotyczą
Prawo żądania sprostowania, usunięcia lub ograniczenia przetwarzania danych; prawo wycofania zgody na przetwarzanie danych osobowych. Inne prawa osoby, której dane dotyczą.

Informacje dodatkowe
Więcej o zasadach przetwarzania danych w „Polityce prywatności



ZGADZAM SIĘ
Kunice – Żytomierz – Kunice. Dziadersi na szlaku
Autor: GM - 2022-07-07 08:35:07
Grzegorz Majewski z Kunic opisuje swoją podróż z pomocą humanitarną do Ukrainy. Wraz z Piotrem Golemą dotarli z darami do Żytomierza.
Udostępnij
Tweetnij
Podziel się
Drukuj
Reklama

Piotr Golema i Grzegorz Majewski - Foto: GM
Wychodzę, jest jeszcze ciemno, ale widać na niebie lekkie przejaśnienie. Słońce rozpoczyna swoją codzienną wędrówkę oświetlając nam nasze drogi. Dziś to wręcz dosłowne. Wchodzę do busa, umieszczam niezbędne rzeczy – w tym kubek z herbatą i termos. Sprawdzam czy mam dokumenty. Paszport, prawo jazdy, dowód osobisty, dokumenty samochodu, dokumenty fundacji. Wszystko jest. Nie ma co zwlekać. Odpalam silnik i powoli ruszam. Staję w odległości kilkunastu metrów by zamknąć za sobą bramę. To okazja na ostatnie spojrzenie na dom, w którym pozostała od tej pory umierająca z niepokoju żona. Oczywiście była przeciw, to jasne. Niestety czasem człowiek musi, inaczej się udusi...(Jak mawia kolega ze stowarzyszenia z Kunic – Paweł Garbicz). Jadę do kraju w stanie wojny. W stanie wojny, gdzie agresor jakim jest rosja nie przestrzega prawa. Mam zainstalowaną aplikację powiadamiającą o zbliżających się nalotach, bombardowaniach. Sprawdziłem ją już wcześniej w czasie wyprawy do innego miejsca w Ukrainie. Działa, kiedy przychodzi ostrzeżenie wydaje dźwięk.

Nie jadę po raz pierwszy, dlatego nie mam poczucia niebezpieczeństwa jakie powinno towarzyszyć każdemu rozsądnie myślącemu człowiekowi. Dodatkowo pracuję z uchodźcami z Ukrainy, a moje możliwości doświadczenia jakichś niebezpieczeństw w porównaniu z ich przeżyciami mocno bledną. Bardzo szybko oswoiłem się z odsuwaniem od siebie nieprzyjemnych myśli. Jest robota, trzeba ją wykonać. Niemniej mam świadomość podjętej decyzji i co mnie czeka. Z grubsza, ponieważ każdy wyjazd jest inny. Tym razem celem jest miejscowość koło Żytomierza, kilkadziesiąt km obok. To 1100 km w jedną stronę licząc, że nie zabłądzimy. Liczba mnoga, ponieważ kieruję się z domu na Wrocław po Piotrka Golemę. Mojego przyjaciela z czasów walki z komunizmem. Tak jak i ja jest już poobwieszany orderami i odznaczeniami za tą naszą młodość durną, chmurną ale z wielkim sercem. Wiem, że mogę na niego liczyć w każdej sytuacji – także na rozsądek. To bardzo ważne, ponieważ taki wyjazd to eliminowanie zagrożeń. Łatwiej je robić we dwie osoby. A Piotrkowi ufam. Kiedyś w niejednych opałach byliśmy razem.

Kontrola graniczna - Foto: GM
Na granicy mieliśmy być o 12.00, tak zostaliśmy zgłoszeni do odprawy. Celem Korczowa. Polska autostrada to bajka. Zatłoczona, ale równa, prosta, szeroka. Można w miarę precyzyjnie planować godzinę dojazdu. I tak się stało. Byliśmy na granicy dokładnie o wyznaczonym czasie. Minęliśmy kolejkę tirów i samochodów osobowych. Wśród osobówek dominowały auta ściągane przez Ukraińców. Zmieniło się prawo, znikły absurdalne opłaty, ale ceną za to jest to, co Polska przechodziła w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Byliśmy złomowiskiem Europy. Teraz cały złom wyjeżdża tam, na wschód. Trudno sobie wyobrazić tę kolejkę. 2-3 kilometry osobowych aut. Pojedynczych głównie, ale także na lawetach. Minęliśmy wszystkich, stanęliśmy przed szlabanem. Piotrek wyszedł z dokumentami do strażnika. Zamachał do mnie, że mam jechać. Ruszyłem, szlaban się podniósł, Piotrek wskoczył. Podjechaliśmy pod przejście. Straż wskazała nam miejsce i dosyć sprawnie, po około 15 minutach byliśmy już pod ukraińskim szlabanem. Tu niestety kłopoty. Od kwietnia, kiedy Piotrek zaczął jeździć z pomocą sporo się zmieniło. Straż ukraińska skrupulatnie sprawdza ładunek i papiery. Nade wszystko papiery. Nie mieliśmy wpisanego adresu fundacji do której wieziemy pomoc i … straciliśmy na przejściu przez to około półtorej godziny. Dzwoniliśmy do wszystkich świętych by zdobyć ten adres (nie był ten sam co magazynu) i w końcu jest - wreszcie oddaliśmy wszystkie dokumenty, a ukraiński celnik z litości odprawił nas natychmiast niczego już nie sprawdzając. Mimo to 1,5 godziny straty. To dużo.

Po ukraińskiej stronie na pierwszej stacji benzynowej zakup karty telefonicznej z internetem. Mieliśmy na ten cel hrywny ofiarowane nam przez uchodźców z Legnicy. Tak, Ukraińcy mieszkający w bursie przy ul. Żółkiewskiego w Legnicy złożyli się by nam ułatwić podróż. Kupiliśmy jeszcze po kawie, włożyliśmy kartę do zapasowego telefonu i ruszyliśmy w drogę. Zdawaliśmy sobie sprawę z presji czasu. Nie dość, że ponad miarę przeciągnęło się przekroczenie granicy, to jeszcze trzeba było przesunąć zegarek o godzinę do przodu. Jest to niezwykle ważne i każdy dziś jadący do tego kraju musi to brać pod uwagę, ponieważ obowiązuje godzina policyjna. Od 22.00 do 6.00 nie można się poruszać. A noc w busie nie należy do najwygodniejszych.

Pierwsze wrażenia to brak paliw na stacjach benzynowych. Tylko nieliczne mają po jednym - jest albo diesel, albo benzyna lub gaz. Gaz jest najczęściej spotykany, pewnie dlatego, że Ukraina uniezależniła się od dostaw rosyjskich. Spotykamy też znane już nam blokposty. Na nich krótkie kontrole, a czasem na widok Polaków kiwnięcie ręką z przyjaznym uśmiechem – jedźcie dalej. Tak wygląda droga w stronę Lwowa. Miasto to mijamy w popołudniowym szczycie, około 16.00, co stanowi już ponad 12 godzin w podróży. Wyskakujemy w końcu na drogę do Kijowa. Ta jest szeroka, z dużym pasem do wyprzedzania i jeszcze oznakowana. Nie cieszymy się tym długo. Za jakieś dwadzieścia kilometrów oznakowanie znika. Na całe szczęście są telefony z GPS i możemy w miarę bezpiecznie jechać. Niestety nie pozwala to na swobodny wybór trasy, podejmowanie decyzji o skrócie lub zjechaniu w bok. Musimy podążać za sygnałem i karnie wykonywać polecania pani lub pana z telefonów. Mamy włączone dwa, ponieważ zdarza się, że czasem jakiś się zawiesi, ktoś zadzwoni itd. Lepiej w kluczowym miejscu tego sygnału nie stracić.

Co trzy (około) godziny się zmieniamy, co pozwala na krótką przerwę oraz na odpoczynek kierowcy. A ruch samochodowy jest spory, bardzo dużo tirów. Kraj potrzebuje wszystkiego. W tej godzinie ciężkiej dla niego próby wiele musi importować, ponieważ niektóre fabryki dotychczas dostarczające ważne produkty są na terenach okupowanych.

Jazda od pewnego momentu staje się ostra, ponieważ gps wskazuje dojazd w bliskości godziny policyjnej. Małe korki na blokpostach nie ułatwiają nam zadania, a droga sama z siebie bywa trudna pomimo że w okolicy Równego przechodzi w piękne dwa pasy. Nie jest to klasyczna autostrada, ani nawet droga szybkiego ruchu. Jest zbliżona w konstrukcji do dawnej „gierkówki” wiodącej ze Śląska do Warszawy. Czyli dwa pasy i kolizyjne skrzyżowania przebiegające przez miejscowość. I światła, trzeba na nie uważać, jak i na policję, która nadal łapie nieostrożnych kierowców.

Oprócz aplikacji dającej nam powiadomienia o nalotach w niektórych regionach (całe szczęście nie naszych), blokpostów i braków znaków drogowych widoczną oznaką wojny są podróżujący żołnierze w sprzęcie z zachodu. Widzieliśmy kilka takich egzemplarzy. Niestety żaden z nas nie jest znawcą broni, a fotografowanie to wiadomo – nie wolno. Z tego co zrozumiałem, transport ciężkiego sprzętu od pewnego momentu jest rozproszony. Odbywa się pojedynczymi pojazdami i różnymi drogami, by bandytom nie dać możliwości do zaatakowania jakiejś ważnej kolumny, na którą opłacałoby się wysłać kilka rakiet. Swoją drogą każdy most i wiadukt na naszej drodze wschód – zachód to obiekt militarny i podlega możliwości ataku. Przy mostach stoją blokposty, ale one nie zatrzymują pojazdów. Są raczej ochroną przed dywersją. Jak później się dowiedzieliśmy, tylko na kilku takich blokpostach w okolicy Żytomierza, w pierwszych dniach wojny złapano 43 dywersantów. Mieli ładunki wybuchowe i broń lub próbowali oznakować miejsce do ataku lotniczego. Z tyłu głowy mamy, że orki w każdej chwili mogą uderzyć rakietą w jakiś ważny węzeł, którym chwilowo jedziemy. W sumie dziwię się, że tego do tej pory nie zrobili. Zamiast ruchu wygodną obwodnicą musielibyśmy pchać się przez centra miast i miasteczek, co by znacznie wydłużyło drogę transportu. Istnienie tych węzłów to jedno z pytań : „Czy rosjanie są bardziej bandytami czy idiotami?”. Tracą wizerunkowo atakując obiekty typowo cywilne, a infrastruktura strategiczna pozwalająca Ukraińcom bez problemu poruszać się po kraju jest nietknięta w jego głębi.

W drodze do Żytomierza - Foto: GM
Droga była dobrej jakości, ale musieliśmy w pewnym momencie zjechać by skierować się do miejsca przeznaczenia. Do gościnnego S., który nas przenocował. Dojechaliśmy do niego o 21.45, czyli na 15 minut przed godziną policyjną. 1100 km i zostało nam 15 minut – celność iście snajperska lub jak kto woli odważanie po aptekarsku. Widzieć tak uśmiechnięte twarze na nasz przyjazd to wielka nagroda za naszą trasę. Obcy ludzie nas obejmowali i całowali. Oni naprawdę potrzebują pomocy i czują wdzięczność. Ogromną wdzięczność. Nastąpił słowiański poczęstunek. S znakomicie mówi po polsku, jego żona także. W tamtym rejonie mieszka kilkadziesiąt tysięcy ludzi deklarujących polskie pochodzenie. Z tego regionu pochodzi bardzo wiele wydanych Kart Polaka. Ponieważ była noc, na poczęstunek poszliśmy do domu. Poczęstunek był nieco wzmocniony, ale jako kierowca dnia drugiego odpuściłem sobie część mokrą i dosyć szybko, ku uciesze kolegi i gospodarzy, poszedłem spać. Zasnąłem błyskawicznie.

Wstałem rano obudzony jak to na wsi- promieniami słońca. Lizały mnie dosyć skutecznie ponieważ wstałem najwcześniej ze wszystkich. Kłopotliwa sytuacja. Poszedłem wziąć prysznic, ogoliłem się. Wyszedłem na dwór. Zobaczyłem dzbanek z herbatą, nalałem sobie i siadłem na ławie przed domem. Nie trwało długo jak pojawił się S, proponując oczywiście śniadanie. Zaraz dołączył Piotr. Zjedliśmy dowiadując się co jest w planie na dziś. Okazało się, musimy najpierw zawieźć część ładunku do odległego o kilkadziesiąt kilometrów Domu Starców, dopiero potem możemy wracać. W porządku, w końcu jesteśmy po to by pomóc. Ruszyliśmy w trójkę, by po 20 km być już w czterech w kabinie. Po drodze oczywiście blokposty, gdzie bez zmian najczęściej widząc Polaków, puszczano nas machnięciem ręki. Miejscowość, do której jechaliśmy to Dołbysz, zamieszkana głównie przez potomków Polaków. Poza miejscowością znajduje się las, a w lesie jest dom starców, do którego jechaliśmy. Pod sklepem centrum Dołbysza czekała na nas kobieta. Była w swoim samochodzie. Po krótkiej rozmowie ruszyliśmy. Ona przodem, dzięki czemu mogliśmy widzieć jej manewry, a były naprawdę konieczne. Mieliśmy auto załadowane po sufit, ciężkie. Nie stać nas było na uderzenia kołem w dziurę. A tych było całe mnóstwo. Ta droga to była w zasadzie jedna wielka dziura. Po dziesięciu minutach jazdy ze średnią 10 km/h dotarliśmy do celu.

Przekazanie darów - Foto: GM
Zobaczyliśmy niezwykle urokliwie położony obiekt, sporo pensjonariuszy na zewnątrz, a przy nich wolontariusze z Ukrainy śpiewający im bardzo ładne, melodyjne piosenki. Jakże głupie wydały się nam nasze obawy przed wyjazdem. Tu grono świetnie bawiących się starszych ludzi, śpiewających pogodne piosenki, a my zerkaliśmy po drodze na niebo, czy coś nie leci. Trochę absurdem pachnąca sytuacja. Rozładowaliśmy samochód, jak się okazało kilka przyrządów do chodzenia zostało natychmiast przejętych przez potrzebujące, stojące niedaleko osoby. Oprowadzono nas po ośrodku. Wszędzie czysto, lekko unoszący się gdzieniegdzie zapach dezynfekcji. Na drzwiach zdjęcia mieszkańców. Pani Dyrektor ośrodka opowiadała nam o swojej misji, o pracy dla potrzebujących. Po rozpoczęciu napadu przez rosjan ośrodek stanął przed niecodziennym wyzwaniem. Musiał zgrupować mieszkańców w części budynku, by zwolnić miejsce dla wewnętrznych uchodźców. Przybyli pochodzili z Borodianki, miejsca znanego z ciężkich walk i zbrodni rosyjskich. Kiedy my byliśmy w tym miejscu już ich nie było, mieszkali trzy miesiące i albo wyjechali zagranicę, albo wrócili do Borodianki po jej wyzwoleniu. Dom opieki o nich nie zapomina. Ostatnio zawieźli dla swoich byłych mieszkańców cały mały busik z jedzeniem, które znikło błyskawicznie, ponieważ sytuacja na terenach wyzwolonych od rosjan jest ciężka. Nie działają sklepy, brak prądu, wody, nie ma pracy. Wszystko jest w fazie organizacji, ale ludzie wracają, ponieważ mają dosyć tułaczki. Chcą żyć normalnie. Wielkim szczęściem jest jeśli po powrocie zastali dom cały, nietknięty – tylko okradziony. Najczęściej przez rosyjskich żołnierzy/bandytów, którzy pozostawiali po sobie dosyć widoczne ślady bytności w postaci pustych butelek po wódce, potężnym gruzowisku oraz wszechobecnym śmietnisku. O całych oknach nikt tam nie marzy. W czasie naszej wizyty wyświetlono nam film z jednej z akcji pomocy, kiedy odwiedzili swoich byłych mieszkańców, bardzo wzruszający.

Ofiarom prześladowańi terroru - tylko polskie nazwiska - Foto: GM
Wracamy do S. Po drodze zajeżdżamy zobaczyć niedawno wybudowany kościół, jaki koniecznie chciała nam pokazać jedna z mieszkanek Dołbysza. Przyzwyczajeni do oglądania raczej miejsc zabytkowych tylko z grzeczności się zgadzamy pojechać w to miejsce. I cale szczęście. Co prawda kościół jak to kościół, ale obok jest murowana tablica/pomnik z pomordowanymi przez bolszewików Polakami z tej miejscowości i okolicy. Po nazwisku wymieniono każdego, którego udało się zidentyfikować. Dreszcz przeszedł na wspomnienie Wielkiego Głodu, w Ukrainie zwanym Hołodomorem. Wszystkie wypisane ofiary mają polskie imiona i nazwiska, to przejmujące świadectwo pamięci miejscowych Polaków. Trochę głupio, ale robimy sobie zdjęcia przy tym pomniku. Zadumaliśmy się wszyscy nad tragicznym losem tych ziem i ich mieszkańców. Nad potokami krwi jakie zebrała. I niestety zbiera. Rosyjska napaść to kolejne ofiary, dotychczasowe wieści z okupowanych terytoriów nie napawają optymizmem, by w głowach rosjan coś się zmieniło od tamtego czasu. To nadal są bandyci. Mordercy. Piszę to ja, mający przyjaciół Rosjan, przeciwników putlera. Ale „moi” Rosjanie są porządnymi, uczciwymi ludźmi. Są przeciwnikami putlera i jego bandy. Wiem, że są w tej chwili prześladowani. Jeden z moich kolegów pisał o ciągłych odwiedzinach FSB, straszą go. Inni lądują w areszcie za sprzeciw wobec wojny.

W drogę powrotną ruszyliśmy po południu. Wiedzieliśmy już, że nie zdążymy do Polski, znaliśmy dobrze trasę z jej problemami. Widzieliśmy te same obrazki, co dzień wcześniej, tylko w odwrotną stronę. Stanęliśmy na pewnej stacji benzynowej, jak się okazało przeoczyliśmy napis „zamknięte”. Mimo to pani ze sklepu zrobiła nam kawę i sprzedała kilka rzeczy. Polski język otwiera wiele drzwi. Kiedy staliśmy pijąc, zobaczyliśmy cysternę z paliwem. Na nasze pytanie powiedziała, że tak, właśnie przyjechała i napełniają zbiorniki. Powiedziała nam, że paliwo dostają z Polski. Od kilku już miesięcy, zaopatrzenie w ten podstawowy produkt przychodzi do nich z naszego kraju. Widomy znak wielkiej pomocy, ogromne pole do popisu Orlenu, który mam nadzieję wykorzysta tę szansę. Po krótkim postoju ruszyliśmy dalej. W trakcie drogi dyskutowaliśmy czy przenocować w Polsce, czy Ukrainie. W Ukrainie może być alarm, bombardowanie, a do Polski będzie ciężko dojechać przed godziną policyjną. Wybraliśmy Ukrainę. Znalazłem hotel na uboczu, za Lwowem w kierunku na Korczową. Zadzwoniłem i zrobiłem rezerwację. Po drodze stanęliśmy we Lwowie na drobne zakupy. Była 21.04 kiedy podeszliśmy do kasy niosąc piwo. Grzecznie, z uśmiechem odesłano nas, nie sprzedano nam alkoholu. Od godziny 21.00 obowiązuje prohibicja. Cztery minuty...porządek mają. Nie kłóciliśmy się, trzeba zrozumieć kraj w trakcie wojny, a nawet podejść z szacunkiem do ich decyzji. To ich kraj i ich prawo. Chwała im za to, że nie jest martwe.
Do hotelu dotarliśmy 20 minut później. Zasnęliśmy bez problemu.

Mieszkańcy domu starców w Dołbyszu - Foto: GM
Rano kierunek Korczowa. Ruszyliśmy równo z zakończeniem się godziny policyjnej, o 6.00. Na granicy byliśmy o 6.45, przekroczyliśmy ją praktycznie bez kolejki. Ukraińcy machali tylko by jechać, Polacy sprawdzili czy czegoś nie przemycamy i w drogę. Tym razem już bez ciężaru zadania do wykonania, a z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Dziadersy na coś się przydały, okazały się pożyteczne. Zmęczeni i uśmiechnięci dotarliśmy do domu. Obawy przed wyjazdami na Ukrainę są przesadzone, da się normalnie jeździć, podróżować nawet. I wielu to robi. O pewnych rzeczach nie mogę pisać, nie można też umieścić wszystkich zdjęć z wyprawy. Przyjdzie na to czas po wojnie. Wygranej wojnie.

***Użyte w artykule nazwy „rosja” i inne pochodne pisane są małą literą celowo. Tak piszę, za wyjątkiem kiedy odnoszę się do rosyjskich opozycjonistów prześladowanych przez reżim putlera.



 

Udostępnij
Tweetnij
Podziel się
Drukuj
Reklama - sponsor działu


Pozostałe informacje
REKLAMA
REKLAMA
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Gazeta LCA.pl

Warning: readdir(): supplied argument is not a valid Directory resource in /home/lg24/domains/lca.pl/public_html/lib/content2014.php on line 152

Warning: closedir(): supplied argument is not a valid Directory resource in /home/lg24/domains/lca.pl/public_html/lib/content2014.php on line 157

Warning: rsort() expects parameter 1 to be array, null given in /home/lg24/domains/lca.pl/public_html/lib/content2014.php on line 159
 

Copyright - 2001- 2024 - Legnica - Grupa portali LCA.pl. Wszystkie prawa zastrzezone. Korzystanie z portalu oznacza akceptacje Zasad korzstania z serwisu
Lca.pl napędzają profesjonalne serwery hostings.pl

T: 1,712s - V: A0.99 - C: 0 - D: 02.22.2024 12:33:12